piątek, 28 czerwca 2024 09:47

Pobierał krew ze zwłok zaledwie 40 sekund po wykonaniu egzekucji

Autor Mirosław Haładyj
Pobierał krew ze zwłok zaledwie 40 sekund po wykonaniu egzekucji

"Ludzie na mydło. Mit, w który uwierzyliśmy" to historyczny reportaż Tomasza Bonka o niemieckich lekarzach-anatomach, którzy prowadzili makabryczne instytuty w Gdańsku, Poznaniu i Wrocławiu. Autor odkrywa nieznane kulisy działalności pierwszej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przedstawia zapiski z pamiętników, rekonstrukcje wydarzeń oraz portrety ofiar i ich oprawców.

W książce opisana jest również historia Zofii Nałkowskiej i jej wizyty w domniemanej fabryce mydła z ludzkiego tłuszczu, zorganizowanej w Gdańsku przez profesora Spannera. Nie zaprzeczając zbrodniom wojennym ani skali ludobójstwa, Tomasz Bonek w swojej najnowszej książce bada, czy Niemcy rzeczywiście produkowali mydło z ludzkiego tłuszczu na skalę przemysłową w Gdańsku i obozach koncentracyjnych.

  • Czytaj także:
Mydło z ludzkiego tłuszczu? Tomasz Bonek: Tak powstał pierwszy polski “fake news”
– Tuż po wydaniu „Medalionów” na bazarach Gdańska handlarze zaczęli sprzedawać mydło RIF – twierdzili, że to skrót od słów Reines Jüdisches Fett – prawdziwy żydowski tłuszcz. Mydło RIF trafiło na czołówki gazet na całym świecie. Tak powstał pierwszy polski „fake news”, że w obozach koncentracyjnych …

Dzięki uprzejmości wydawnictwu Znak Horyzont, prezentujemy rozdział najnowszej książki Tomasz Bonka "Ludzie na mydło. Mit, w który uwierzyliśmy".

Okładka książki "Ludzie na mydło. Mit, w który uwierzyliśmy"/Fot.: materiały prasowe
Okładka książki "Ludzie na mydło. Mit, w który uwierzyliśmy"/Fot.: materiały prasowe

Czterdziestosekundowe zwłoki Roberta Herrlingera

Ach, jakie on ma sprawne ręce. Jak trzyma i prowadzi nóż, jak tnie… Cudowne, płynne ruchy. Jakże dobrze, że nasze drogi się skrzyżowały; razem osiągniemy wiele – profesor Hermann Voss jest zachwycony, kiedy w sali sekcyjnej przygląda się pracy doktora Roberta Herrlingera. Wiedział, że ten młody naukowiec ma talent, ale nie spodziewał się, że aż taki! Poznał go kilka lat temu, jeszcze przed wojną, kiedy jeździł z Leipzig do Jeny na gościnne wykłady i konferencje. Tam wpadł mu w oko ten dobrze rokujący lekarz i asystent w instytucie fizjologiczno-anatomicznym, choć dopiero co skończył studia.

Wspólne tematy do miłych rozmów znaleźli niemal od razu. Voss postrzega siebie jako erudytę, interesuje się historią i starożytną sztuką, wciąż zgłębia grekę, a młody Herrlinger oprócz studiów medycznych w Heidelbergu, zwieńczonych doktoratem, ukończył niedawno także historię sztuki. Obu interesuje piękno antycznych rzeźb, oglądają fotografie, które je przedstawiają – przyglądają się misternie odwzorowanym szczegółom anatomicznym, żyłom, zarysom mięśni i ścięgien. Rozmawiają o tym, jak antyczny artysta osiągnął efekt ludzkiej skóry, nieśmiało odsłaniającej struktury, jakie ona pokrywa.

Herrlinger kolekcjonuje też stare, kilkusetletnie ryciny anatomiczne – pociąga go to, co kiedyś medycy wiedzieli o budowie ludzkiego ciała, jak je sobie wyobrażali, jak badali w teatrach anatomicznych, jak je prezentowali w swoich prymitywnych opracowaniach i jak ta wiedza przez dziesięciolecia się zmieniała.

Voss się więc cieszy, że Herrlinger wreszcie dołączył do jego zespołu anatomicznego w Posen. Od ponad roku starał się go tu ściągnąć, aż dopiął swego. „I się udało, jak obiecałem” – powiedział do niego, kiedy pierwszy raz przekroczył próg tego instytutu, chwaląc przy tym siebie samego za skuteczność.

Niedawno Voss zaczął znaczyć nieco więcej niż dotychczas, liczyć się w środowisku naukowym Posen. Nie pisze już więc w swoim pamiętniku, jak jeszcze robił to rok temu, że jest tylko wyrobnikiem, a w Posen liczą się bardziej studenci niż wykładowcy. W tym roku powołano go tu na dodatkową funkcję – awansował. Otrzymał wreszcie nominację na profesora zwyczajnego, choć musiał długo poczekać na to stanowisko oraz zaszczyty i a jakże, związane z nimi większe pieniądze, z których chyba cieszy się najbardziej. Dostał je tylko dlatego, że lepszego kandydata nie było. Taka jest prawda i on o tym wie. Któż przecież chciałby się przenieść do Warthegau, której przyszłość jest niepewna? Szczególnie teraz, w październiku 1943 roku, kiedy już wiele osób zaczyna wątpić w to, czy wojna zakończy się dla Niemców zwycięstwem. Głośno nikt nie śmie o tym mówić, bo defetyzm i krytyka władz może być ukarana nawet śmiercią.

Voss nie miał wyjścia i w zasadzie musiał przyjąć posadę anatoma oraz prosektora w Posen. W Leipzig miał wrogów i marną pensję – konkurencja blokowała jego awans. Aby skłonić Herrlingera do przyjęcia posady swojego asystenta i przyjazdu do, jak mówi: „przeklętego i wciąż pełnego Polaków miasta”, musiał użyć fortelu. Podobnie kiedyś postąpiono z nim, a teraz on wykorzystuje te same metody, by „przekonać” do siebie i swojej placówki tych, z którymi bardzo chce pracować.

Herrlingera wcielono do wojska i wysłano na front. Dostawał tylko urlopy naukowe na dokończenie studiów, a jego żona niemal umierała ze strachu, sama w domu w Jenie. Voss obiecał mu więc, i dotrzymał słowa – co teraz podkreśla przy niemal każdej okazji – że wyciągnie go z wojska, że u niego szybko zrobi habilitację. „To najrozsądniejsze wyjście z tej sytuacji” – mówił do niego, przekonując, żeby przyjął tę posadę. Pisał też odpowiednie pisma „do samej góry”, w tym do Naczelnika Zdrowia Rzeszy, i robił wszystko, co tylko przychodziło mu głowy, żeby uzyskać zwolnienie Herrlingera ze służby w Wehrmachcie na krwawym i okrutnym froncie wschodnim.

Po klęsce pod Stalingradem morale w armii walczącej na Wschodzie podupadło – wszyscy dobrze wiedzą, co znaczy służba na tym odcinku. Voss ma więc satysfakcję i poczucie siły sprawczej – wreszcie coś może i nawet wojsko się liczy z jego zdaniem. Może nawet uratował Herrlingera od śmierci od kuli czy bagnetu jakiegoś czerwonoarmisty… Ten jest mu wdzięczny i zapatrzony w swego nowego chlebodawcę oraz mentora.

Voss ma jeszcze jeden plan związany z młodym, dwudziestodziewięcioletnim asystentem: chce, żeby razem opracowali wybitny, kieszonkowy atlas anatomii, przeznaczony dla studentów medycyny, a nawet i pielęgniarek. A może i kilka podręczników, o różnym stopniu zaawansowania, takich bardzo praktycznych. Usłyszał niedawno podczas zjazdu anatomów Rzeszy, że wprawdzie w Danzig nad podobną publikacją pracuje profesor Rudolf Spanner, ale dlaczego oni nie mieliby wydać czegoś swojego? Przecież nikt im tego nie zabroni, a podręczników nigdy za wiele, szczególnie tu, w prowincji zacofanej, przejętej całkiem niedawno spod władania Polaków, gdzie polskie książki się już spaliło – niemieccy lekarze nie mogli się przecież uczyć z czegoś opracowanego przez nich. Te polskie podręczniki medyczne nie mogły być dobre, co rozumie się samo przez się.

Przystępują więc do pracy, zwłaszcza że „materiału ludzkiego” mają tu pod dostatkiem – tutejsze Gestapo dostarcza im tak wielu zwłok, że mogą się dzielić ze Spannerowskim instytutem anatomicznym w Danzig oraz jego odpowiednikami w Breslau i Königsbergu, co też chętnie czynią. Jedynie preparator von Hirschheydt nie jest z tego zadowolony, bo ma przez tę zwłokową kooperację ręce pełne roboty. Tuż po gestapowskich egzekucjach konserwuje materiał formaliną, by był jak najlepszej jakości i mógł poczekać, aż na przykład „ten Spanner z Danzig” raz w miesiącu wyśle po niego samochód.

Humor von Hirschheydtowi wraca jednak szybko, kiedy tylko się okazuje, że za każdą w ten sposób przygotowaną sztukę w uniwersyteckiej kasie dostanie dodatkowe wynagrodzenie, wypłacane razem z preparatorską pensją. Skoro mu płacą, może pomagać nawet profesorskiemu asystentowi, który ma teraz nowe zadanie – prowadzi ponoć – jak mówią w instytucie – przełomowe badania.

Herrlinger swoją pracę doktorską oparł przede wszystkim na badaniach przeprowadzonych na białych, laboratoryjnych szczurach. Dysertację zatytułował: Die Milzgefäßen der Weißen Ratten. Badał naczynia krwionośne śledzion tych zwierząt, dobrze jednak wiedząc, że szczurza śledziona znacznie się różni od ludzkiej i przełożenie zdobytej przez niego wiedzy na praktykę medyczną u pacjenta będzie raczej niemożliwe, a co najwyżej nieco przydatne.

W Posen nadarzyła się jednak wyjątkowa okazja – Herrlinger swoje badania może kontynuować, opierając się na „materiale ludzkim”, jak anatomowie określają martwe ludzkie ciała. Z żywego człowieka próbek śledziony pobrać nie można, ale „świeże” zwłoki to nie lada gratka dla każdego naukowca. Są niemal jak żywe, nieskażone następstwami śmierci, piękne, zatrzymane w czasie, jakby ktoś nagle wyłączył zegar, zatrzymał czas, zawiesił śmierć. Nie noszą śladu jakiegokolwiek rozkładu, który rozpoczyna się niemal od razu, tuż po zgonie, kiedy tylko ustaje krążenie, krew krzepnie i zalepia wszystkie organy, szczególnie te pełne tej tkanki, jak wątroba i ulubiona przez Herrlingera śledziona, a rozmaite enzymy i bakterie już po chwili rozpoczynają swoje destrukcyjne dzieło. Przejęcie do badań zwłok w czterdzieści sekund po śmierci to największe marzenie preparatora z Posen.

– Doktorze Herrlinger, dzwonili przed chwilą z Untersuchungshaftanstalt przy Mühlenstraße1 – informuje asystenta profesora instytutowa sekretarka. – Oni tam tną tylko we wtorki i w piątki. Jutro jest wtorek, więc mówili, że może pan przyjechać na pierwszą sekcję.

– Dziękuję. Oczywiście, że pojadę – odpowiada Herrlinger.

Współpraca między Gestapo a tutejszym Collegium Medicum dograna jest już od lipca 1942 roku. Załatwił ją sam profesor Voss jako dyrektor placówki. Od tego czasu „materiału” w instytucie mają pod dostatkiem, a teraz mogą go badać „na świeżo”, tuż post mortem. Herrlinger szykuje więc narzędzia i z samego rana zamiast do instytutu jedzie na Mühlenstraße. Jest tu pierwszy raz, bacznie więc obserwuje, jak w tym obiekcie za wysokim murem i żelazną bramą wszystko urządzono.

Budynek więzienia Gestapo w Posen jest surowy, ale nowoczesny. Ma nieco ponad dwadzieścia pięć lat i można powiedzieć, że jest ascetyczny. Salę, w której przeprowadzane są egzekucje, teraz przede wszystkim Polaków i Żydów, rozplanowano i wykończono bardzo staranie. Ktoś tu o wszystkim pomyślał… – docenia Herrlinger. Jest wysoka – na oko ma cztery, może nawet cztery i pół metra. Światło wpada do niej przez okna umieszczone tuż pod sufitem, na tyle wysoko, że nawet ktoś nad wyraz okazały nie mógłby przez nie wyjrzeć i zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Z zewnątrz też nie można do niej zajrzeć.

Naukowiec się rozgląda. Zauważa, że ściany do połowy wysokości pomieszczenia staranie wyłożono ceramicznymi, szkliwionymi ciemnymi kaflami – równie dobrze takie same mogłyby się znaleźć w prosektoryjnej maceratorni. Niemal w każdej płytce odbija się gilotyna, którą ustawiono tuż przy drzwiach – skazany może więc na chwilę przed śmiercią zobaczyć siebie leżącego pod nożem, który musi ważyć kilkadziesiąt kilogramów. Straszny to musi być dla niego obraz!

Z tyłu drewnianej gilotyny przymocowano metalowy pojemnik na odciętą głowę – jego półkole przypomina nieco upiorny rydwan przewożący w zaświaty; przymocowano go do konstrukcji m.in. szerokimi skórzanymi pasami. Pod nim, w podłodze, jest kratka ściekowa, zasłaniająca kanał, do którego krew spływa tuż po egzekucji.

Gestapowcy muszą tu wykonywać wyroki w różny sposób, nie tylko przez ścięcie – domyśla się anatom. W podłodze pod ścianą znajdują się bowiem trzy drewniane zapadnie, nad którymi wiszą haki, do których można przymocować sznury. Tu także skazańców wieszają.

W kącie stoi drewniany pieniek z wyżłobieniem wyciętym jakby na szyję; obok niego leży wielki młot.

Doktor Herrlinger jest z katem dogadany, że będzie mógł przystąpić do pracy niemal od razu. Nie będą więc „materiału” przenosić do sąsiedniego pomieszczenia, w którym dotychczas preparator von Hirschheydt wypełniał tętnice i żyły skazańców formaliną, aby szybko zakonserwować trupa do późniejszych badań w instytucie, maceracji i przygotowania z niego preparatów.

Herrlingera najbardziej interesują krew i śledziona – położona w lewym podżebrzu waży zazwyczaj około stu pięćdziesięciu gramów i zawiera około pięćdziesięciu mililitrów tej płynnej, czerwonej, bogatej w komórki tkanki, choć w pewnych okolicznościach może pomieścić jej kilka razy więcej i stać się jej magazynem. Co ciekawe, człowiek może się bez niej obejść – kiedy pęknie, na przykład w wyniku urazu, można ją wyciąć, a jej funkcje częściowo przejmie wątroba. Wie to już każdy lekarz, przede wszystkim chirurg polowy.

Młody doktor stoi pod ścianą, tuż obok kata i jego pomocnika – jak się domyśla Polaka, chyba folksdojcza – żeby w odpowiednim momencie rozpocząć swoje badania. Przedtem jednak, krótko przed egzekucją, kiedy „materiał” jeszcze żyje, pobiera z niego krew żylną, żeby ją zbadać w laboratorium i porównać skład z krwią pobraną post mortem.

  1. Untersuchungshaftanstalt przy Mühlenstraße (niem.) – gestapowski areszt przy dzisiejszej ul. Młyńskiej.
Dobra książka

Dobra książka - najnowsze informacje

Rozrywka